Cesarstwo – prolog

Prolog

 

Nie spodziewał się, że kiedykolwiek więcej go zobaczy. 

Przed godzinami cynobrowa, upstrzona rzadkimi migoceniami kolorowych świateł, powierzchnia Oceanu Aveth wzburzyła się na chwilę, gdy stary dureń wskoczył w jej ciemne wody. Zachlupotało, fale niepokojone tylko rzadkimi kroplami wielobarwnego deszczu rozeszły się kilkoma kręgami, a potem ponownie zamarły w swój oleisty zastój. Mrugały tylko do niego od czasu do czasu jakąś szczególnie mocną myślą, która potrafiła utrzymać się na powierzchni lub powolnie opadać na dno, wciąż zachowując swą formę.

Zaś Avelith, na nieruchomej wyspie skrystalizowanych wrażeń, uważnie obserwował toń oceanu, choć z każdą mijaną chwilą gasła w nim nadzieja. Dominium Aveth nie lubiło oddawać, co raz wpadło w jego starożytne objęcia. 

Na horyzoncie wydawało się, że nie było niczego poza oceanem, jednak dla wprawnego oka widoczne były inne struktury i zjawiska. Szczyty otoczone kordonami burz, z których sypał się grad śmiertelnych myśli, pagórki i wzgórza wolno schodzące w równiny i bagna, nieustannie zraszane rzęsistymi deszczami. Oraz takie miejsca, jak to, w którym czekał, gdzie z rzadka jedynie pojedyncze krople skapywały z karmazynowego nieba, a jedynym towarzyszem był cichy szum niezrozumiałych szeptów. Tylko w takich miejscach, Aveth był na tyle głęboki, by można pokusić się na tak prymitywną archeologię, jaką wymyślił sobie stary dureń.  

Nie zdążył rozpocząć rozważań nad głupotą swojego towarzysza. Na północnym zachodzie, który rozszyfrowywał tylko z natężenia lejacych tam deszczy, coś się zmieniło. Ciemny burzowy front, dotąd spokojnie tkwiący wśród wybijających się w niebo iglic, spłynął na wzgórza i równiny. Im wyżej był, tym mocniej płonęła nawałnica i bardziej nabierał szybkości. Na płaskim zwalniał, jednak centrum niezmiennie posuwało się naprzód, poruszane nieśmiertelną wolą jego właściciela. 

Odwrócił się od przybywającego nemezis niemal w tej samej chwili, gdy brodaty mężczyzna z wielkim trudem przebił się przez oleistą powierzchnię Aveth. Zamachał rękami, wypluł i wyparskał jakie szare strzępy, próbował krzyknąć, jednak zapadł się pod wodę. 

Avelith zaklął bezgłośnie i machnął ręką w kierunku tonącego, wypalając wierzchnią warstwę oceanu w stały ląd. Podbiegł i klęknął, wkładając rękę w cynobrową breję. Miał szczęście, tamten jeszcze walczył, złapał go za nadgarstek, pociągnął do góry, zachlapując się cały w wodach Aveth. Te rozbłyskiwały w jego jaźni długimi i powolnymi myślami wielkich wodnych ssaków, na które polowali saberylscy rybacy, które przerywały szybkie myśli morskich drapieżników, niemal wyłącznie skupione na krwi i głodzie. Niemniej, wyciągnął go na stały ląd, dysząc ciężko i próbując wrócić do swego humanoidalnego jestestwa; dopiero po chwili był w stanie skupić wzrok na tym, któremu obiecał swą pomoc.

Mężczyzna wydawał się być stary we wszystkim prócz swej cielesności. Półdługie kasztanowe włosy nosiły już ślady siwizny, twarz o szlachetnych rysach ślady zmarszczek, jednak prócz tego wydawał się młodzikiem, który dopiero co opuścił gimnazjon. Zasadniczą różnicę czyniły oczy, ich szarość pobrudzona zielenią widziała więcej zim niż kilka pokoleń śmiertelników. Zanim wprawił swój szalony plan w realizację, szare oczy były ostrzami skupionymi na rozmówcy, teraz zaś wydawały się być stłuczonym kalejdoskopem, z którego sypały się kolorowe szkiełka. Niedoszły topielec oddychał ciężko, krztusił się i dławił, więc Avelith obrócił go na bok, po czym z całej siły kopnął w żołądek. 

Gwałtowny skurcz wyrzucił na zewnątrz niemal wszystko, co zalegało mu w płucach i trzewiach. Strzępy szarości, pasma czerni, zwinięte motki światła, wszystko poznaczone karminowanymi strugami, wysypały się na wypaloną przez Avelitha powierzchnię oceanu. Skrzętnie zebrał wyrzygane wspomnienia, na moment kompletnie tracąc kontakt ze światem. 

Zbyt wiele, zdecydowanie zbyt wiele. Na interpretację przyjdzie czas. 

Odzyskawszy znowu czystość myśli, chwycił ciężko oddychającego ciężko mężczyznę za nogę i bezceremonialnie pociągnął w stronę utworzonej przez siebie wysepki. Na jej środku puścił jego kończynę, ukląkłuklękł przy nim ponownie, po czym równie bezceremonialnie jak wcześniej, uderzył go kilka razy w twarz. Tamten odzyskał jakąś część ostrości swojego spojrzenia. 

Avelith usiadł z westchnieniem, spojrzał na północny zachód i zaklął. 

– Nie mogłeś się pośpieszyć?

– Co…

– Spokojnie, słowa wrócą. Może wcześniej, może później, ale wrócą. – spojrzał na brodacza, który powoli zaczął się podnosić do pozycji półleżącej. Rozglądał się wokół, jakby pierwszy raz używał oczu. 

– Gdzie…?

– Aveth.

Patrzył na Avelitha dłuższą chwilę, próbując się skoncentrować. Było to nawet zabawne. Przed zanurkowaniem, każde jego zdanie było jak obliczone, wypowiadane bez wahania, z góry zasądzonym wynikiem. Teraz, po podróży w bogowie wiedzą jak zamierzchłą przeszłość, nie zostało z jego formy praktycznie nic. Zanim skończył doceniać komizm sytuacji, już zaczynał mu współczuć. Nadchodziła burza i oni byli jej celem.

– Udało… mi… się? – wypowiedział bardziej do siebie niż do Avelitha. Patrzył po swoim ciele, w końcu dotarł do lewej dłoni, zamkniętej w napinającym wszystkie mięśnie uścisku. – Udało mi się!

– Tak? – Avelith zerknął na jego dłoń. Rzeczywiście, coś tam było. Jaśniało na tyle potężnie, że prześwietlało ciało swymi promieniami. – Rzeczywiście. 

– Ale… co dalej? – brodacz zapytał, kierując na niego nierozumiejące spojrzenie, a Avelith wybuchł śmiechem. 

– No jak to co? Kolejny etap twojego planu!

– Kolejny etap?

– Tak, kolejny etap. Czy wiesz co chciałeś z tym zrobić?

– Nie…, nie, nie wiem. Czy ty wiesz? – zwrócił na niego szare oczy, zawitała w nich podejrzliwość. – Kim jesteś?

– Głupcem, który zgodził ci się pomóc, najwyraźniej. – westchnął Avelith. Nie mieli już wiele czasu.

 – Więc wiesz?

 – Wiem. 

– Zrobisz to?

– Cóż, wydałem na siebie wyrok, przychodząc tu z tobą, więc cóż innego mi pozostaje. – odpowiedział, a brodacz wyraźnie się uspokoił.

– Dobrze. 

– Czekaj, wierzysz mi?

– Nie powinienem? – znowu niepokój i podejrzliwość; mimowolnie przysunął jaśniejącą dłoń bliżej klatki piersiowej. 

– Trudno powiedzieć. Mogę to wziąć dla siebie. 

– Nie.

– Nie?

– Nie. To nie jest dla ciebie. – powiedział z nagłą pewnością, spoglądając na swoją dłoń.

– Jednak pamiętasz, nawet jeśli nie jesteś w stanie powiedzieć dlaczego. Dobrze. – Avelith zerknął na zbliżający się monsun. – Nie mam już wiele czasu. Już jest blisko.

– Kto?

– On się przedstawi i dopilnuje, byś pamiętał. Ale jeśli mam to zabrać, to teraz. – wyciągnął w jego stronę otwartą dłoń. Ten spoglądał nieufnie, jednak w pewnym momencie coś go tknęło. Spojrzał na północny zachód i wzdrygnął się. 

– Weź to i pamiętaj, to najważniejsze.

– Skoro tak mówisz. 

– Przysięgnij, że to zrobisz. – powiedział z nagłym ostrym żelazem w głosie. Tak potężnie i w dokładnie ten sam sposób co za pierwszym razem, że i tym razem Avelith mógł tylko skinąć głową i potwierdzić. – Dobrze, weź.

Otworzył swą dłoń i zalał ich oślepiający blask. Gdziekolwiek padły promienie, powierzchnia oceanu krystalizowała się, jakby wypalona przez moc dwóch maleńkich sfer wirujących linii światła, przyciąganych przez miazmat absolutnej ciemności stanowiących ich jądro. Avelith dotknął jednej ze sfer i w tej samej chwili wrzasnął z bólu, odrywając dłoń. Stracił dwa palce, reszta dłoni pokryta była czarną skorupą spalenizny, czuł jak na ramieniu wyrastają mu bąble poparzeń. 

– Wybacz, przyjacielu. – wydusił z trudem w stronę brodacza, który wydawał się być całkowicie pochłonięty źródłem blasku. – Musisz zacisnąć dłoń. 

– Dlaczego?

– Nie mogę ich utrzymać. Umrę, jeśli spróbuję. – podsunął mu przed twarz okaleczoną rękę. Ten, na szczęście, zauważył i z powrotem zamknął swoją dłoń, a nieziemski blask zgasł. 

– Co teraz? – Avelith mógł tylko popatrzeć na niego ze współczuciem.

– Wybacz, jeśli mam je zabrać, muszę wziąć ją ze sobą.

– Wziąć ją ze sobą…? – rozejrzał się bez większego zrozumienia, po czym spojrzał na swoją dłoń i pojął. – Rozumiem. 

– Połóż się. – powiedział Avelith, następnie przysunął się do świetlistej dłoni. – Postaram się ciąć czysto.

– Śpiesz się. Nadchodzi. – powiedział brodacz, z twarzą odwróconą w kierunku zbliżającego się sztormu. 

Był zadowolony z cięcia. Ogień, który wyprysnął z opuszków gładko odciął i skauteryzował ranę. Brodacz nawet nie krzyknął, gdy zaciśnięta dłoń cicho plasnęła na powierzchnię ich wyspy. Fale wzbierały.

– Muszę iść.

– Przysiągłeś. 

– Dotrzymam przysięgi.

– Jeśli nie, znajdę cię i pożałujesz. 

– Dotrzymam przysięgi. 

– Pamiętaj.

– Będę pamiętać. – wziął za nadgarstek dłoń brodacza. Schował ją do przypasanej torby, czując jak przez parę warstw materiałów jej ciepło. – Powodzenia, przyjacielu.

Odwrócił się od leżącego beru i z wysiłkiem woli rozdarł powietrze przed sobą. W wyrwie panowała noc, szalała burza, widnokrąg płonął błyskawicami. Spojrzał na niego ostatni raz.

– Dotrzymam przysięgi. 

– Jeśli nie…

– Wiem.

Wszedł w wyrwę, a ta zamknęła się za nim. 

Sztorm narastał. Na twarz brodacza skapywały podniesione podmuchami wiatru oleiste krople myśli, rozbijając się w jego jaźni eksplozjami wrażeń. Choć te narastały, on paradoksalnie czuł coraz mniej, nie wiedząc dlaczego. Może dlatego, że dopiero co wynurzył się z oceanu?

Nie było to ważne, tak samo jak nie był ważny narastający sztorm, w którego centrum w końcu się znalazł. W oku cyklonu panowała cisza, przerażająca cisza, której nie przerywały nawet z rzadka padające tu krople myśli. Po prostu cisza, w której jedyne co było słychać to bicie serca i szum krwi. No i głos. 

Beznamiętny głos, powolnie wypowiadający pozbawione intonacji słowa.

– W niczym już nie przypominasz dawnego siebie… i tak niech zostanie. Zatopiony w swym grzechu, będziesz żył, nie pamiętając bliskich, nie znając swych celów i ambicji. Będziesz żył, sądząc wedle fałszywych założeń, wydając wyroki nie znając okoliczności, reagując pozbawiony kontekstu. 

Milczał, patrzył w pojedyncze oko przybysza. Czaiła się w nim ciemność.

– Będziesz żył przeklęty po kres swych dni. Aż sam, sam postanowisz ze sobą skończyć. I nawet wtedy, nie będzie nikogo kto by chciał po tobie zapłakać.

No Comments

Post A Comment