Bóle porodowe.

Bogowie, w jakich bólach się to rodzi.

Na rozmaitych dyskach czają się setki tekstów do wrzucenia, wiszą harmonogramy publikacji, rozmaite marketingowe twory i instrukcje jak to powinno zasadniczo wyglądać.

I tak, wiem, nie wygląda; nie ma fajerwerków, na stronie wciąż wiszą lorem impsumy kierujące do autora szablonu, z jakiego blog korzysta. Pewne rzeczy wciąż nie działają (nie korzystajcie z formularzy!), content jaki zebrałem przez lata domaga się atencji i redakcji przed powtórnymi publikacjami (no i może jakiegoś kontekstu w ogóle skąd ten tekst, po co powstał i czemu obecnie się za niego mogę wstydzić), a mózg, straszny chuj, zamiast tego wypluwa z siebie kolejne pomysły.

I są, kurwa, lepsze od tego co mi wisi po archiwach, ech.

Zastanawiam się czy realizować go w cyklach tygodniowych czy miesięcznych, a może cykle tygodniowe wykorzystywać do tworzenia podsumowań miesięcznych, a potem kwartalnych, półrocznych, na rocznych kończąc. Natomiast oznacza to poświęcenie się pewnej serii i alternatywny koszt w postaci innych serii. Naprawdę nie chciałbym się tutaj deklarować, nawet wstępnie, na rzeczy, które nie będę mógł w jakiś sposób dowieść do tego miejsca.

Cholerny czas.

Zastanawiam się czy dla każdego indywidualnego twórcy ten proces, ten początek tak wyglądał? Czy pierwsze filmiki, puszczane w bezosobowy eter internetów, również tak wiele zajmowały czasu, by stać się publiczne? Jak długo każdy kto kiedyś zdecydował się sprzedać siebie zwlekał z pierwszą ofertą swojego contentu? Jak długo walczył ze sobą, by przekonać się, że rzeczywiście można się w ten sposób zaprezentować w internetach? Jak długo szlifował ten pierwszy film, ten pierwszy tekst, ten pierwszy utwór?

Jestem pewien, że część po prostu opublikowała to, co stworzyła po potencjalnych, krótkich konsultacjach z wybraną przez siebie grupą testową. Jestem pewien, że część konstruowała wszystko zawczasu, wybierała swoje grupy docelowe, obliczając ich wolumeny, engagement czy ile ichnie kliki przełożą się na hipotetyczne zarobki. Jestem pewien, że zrobiłem to drugie, ale gdy przyszło do publikacji, to i tak wrzuciłem to, na co miałem ochotę.

Może właśnie w tym cała zabawa?

No Comments

Post A Comment